wtorek, 12 listopada 2013

Bolesław Leśmian, Zielona godzina, wiersz VI

W parowie, pod leszczyny rozchełstanym cieniem,
Spadły z nieba bezwolnie wraz z poranną rosą –
Drzemie Bóg, w macierzankach poległy na wznak.

Dno parowu rozkwita pod jego brzemieniem.
Biegnę tam, mokre trawy czesząc stopą bosą,
Schylam się nad drzemiącym i mówię doń tak:

„Zbudź się, ty – ptaku senny! Ty – ćmo wielkanocna,
Co zmartwychwstajesz pilnie, by lecieć w ślepotę
Świateł gwiezdnych, gdzie w mroku spala się twój czar!

Zbudź się! Słońce już wstało! Niech twa dłoń wszechmocna
Zrywa kwiaty te same, com we włosy złote
Mej dziewczynie zaplatał, jak twój z nieba dar!

Zbudź się! Pierwszego szczygła zapytaj o drogę
Do chaty, gdzie po nocach przez okienic szpary
Śmiech mój i me nadzieje patrzą w wonny świat!

Pójdziem razem! Ramieniem własnym cię wspomogę!
Pokażę ci sny nasze i nasze moczary –
I słońce w oczach ptaków, zapatrzonych w sad!...”

Tak doń mówię – i dłonią, wyciągniętą mężnie
Nad nim, jak nad zwaloną od uderzeń bramą,
Trafiam na jego ku mnie wyciągniętą dłoń!

I zgaduję – oczyma wodząc widnokrężnie –
Że on do mnie z parowu modlił się tak samo,
Jak i ja – nad parowem – modliłem się doń!...